Wątki

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
."Światłości, wszystko tylko nie to".Rand nie zmienił wyrazu twarzy.- Skoro Sprzymierzeńcy Ciemności mogli tu przyjść i odejść, to nam też się to uda.- Och, ja go nie zgubiłem, lordzie Rand.Nadal czuję ich smród.To nie to.To po prostu.To.- Hurin skrzy­wił się i wybuchnął: - To jest tak, jakbym go sobie przy­pominał, a nie czuł.Ale tak nie jest.Cały czas krzyżują się z nimi dziesiątki innych tropów, dziesiątki dziesiątek, i wszel­kie odmiany woni przemocy, jedne całkiem świeże, tylko wyblakłe jak wszystko tutaj.Tego ranka, zaraz po tym, jak wyjechaliśmy z kotliny, przysiągłbym, że zaledwie przed kilkoma minutami tuż pod moimi stopami zamordowano setki ludzi, ale tam nie było żadnych ciał, nawet śladu na trawie, z wyjątkiem odcisków kopyt naszych koni.Gdyby coś takiego się zdarzyło naprawdę, ziemia byłaby zryta i przesiąknięta krwią, a tam nie było ani jednego śladu.Wszystko tu jest takie, mój dobry panie.Ja jednak idę za tropem.Naprawdę idę.To miejsce po prostu wyczerpuje mnie nerwowo.Oto powód.Na pewno o to chodzi.Rand zerknął na Loiala - Ogir dysponował niekiedy najdziwniejszą wiedzą - teraz jednak wyglądał na równie zadziwionego jak Hurin.Rand postarał się, by jego głos zabrzmiał o wiele pewniej, niż się w istocie czuł.- Wiem, że robisz, co możesz, Hurin.Wszyscy jeste­śmy nerwowo wyczerpani.Po prostu staraj się najlepiej jak potrafisz, a na pewno ich znajdziemy.- Jak powiadasz, lordzie Rand.- Hurin uderzył boki konia piętami.- Jak powiadasz.Jednakże o zmierzchu nadal nie zobaczyli ani śladu Sprzymierzeńców Ciemności, a Hurin stwierdził, że trop jest coraz słabszy.Węszyciel stale mruczał do siebie o "przy­pominaniu".Śladu nie było ani jednego.Dosłownie ani jednego.Rand nie był tak dobrym tropicielem śladów jak Uno, jednakże od każdego chłopca w Dwu Rzekach oczekiwało się, że będzie potrafił odnajdywać ślady zagubionej owcy albo kró­lika na kolację.Niczego nie wypatrzył.Zupełnie tak, jakby żadna żywa istota nie wtargnęła do tej krainy do czasu ich przybycia.Gdyby rzeczywiście wyprzedzali ich Sprzymie­rzeńcy Ciemności, musieliby już coś znaleźć.Jednakże Hu­rin podążał uparcie tropem, który jak twierdził, wciąż wy­czuwał.Gdy słońce dotarło do linii horyzontu, rozbili obóz wśród kępy drzew nie tkniętych spalenizną, posilili się zapasami ze swoich sakw.Suchary i suszone mięso popili wodą o mdłym smaku.Trudno się nasycić takim posiłkiem, który niełatwo się przeżuwa i raczej jest niezbyt smaczny.Rand uznał, że to im pewnie wystarczy do końca tygodnia.A po­tem.Hurin jadł powoli, natomiast Loial przełknął swoją porcję z grymasem na twarzy, po czym rozsiadł się wygod­niej ze swoją fajką i drągiem w zasięgu ręki.Rand starał się, by ich ognisko było niewielkie i dobrze ukryte wśród drzew.Fain, Sprzymierzeńcy Ciemności i trolloki mogli być dostatecznie blisko, by wypatrzyć ogień, mimo stałych na­rzekań Hurina odnośnie do dziwnego charakteru tropu, jaki za sobą zostawiali.Dziwiło go, że zaczął o nich myśleć jako o Sprzymie­rzeńcach Ciemności Faina, trollokach Faina.Fain był prze­cież zwykłym szaleńcem."No to czemu go uwolnili?"Czarny umieścił Faina w swoich planach odszukania go.Być może to się jakoś z tym wiązało."No to czemu on ucieka, zamiast mnie ścigać? A co zabiło tamtego Pomora? Co się stało w tamtej izbie pełnej much? A te oczy, obserwujące mnie w Fal Dara? I tamten wiatr, który mnie pochwycił jak żywica żuka.Nie.Nie, Ba'alzamon na pewno nie żyje".Aes Sedai w to nie wierzyły.Moiraine nie wierzyła, ani Amyrlin.Uparł się, że nie będzie o tym więcej myślał.Mu­siał teraz myśleć wyłącznie o odzyskaniu sztyletu dla Mata.O znalezieniu Faina i Rogu."To się nigdy nie skończy, al'Thor".Ten głos przypominał lekki wiatr szepczący w tyle gło­wy, cichy, lodowaty pomruk wdzierający się do zakamar­ków umysłu.Wręcz miał ochotę poszukać pustki, żeby przed nim uciec, ale przypomniał sobie, co go tam czeka i porzucił pragnienia.W półmroku zmierzchu ćwiczył różne postawy ze swoim mieczem, tak jak go uczył Lan, mimo że bez pustki.Roz­dzieranie Jedwabiu.Koliber Całujący Różę.Czapla Brodząca w Sitowiu, dla umiejętności zachowania równowagi.Sku­piony wyłącznie w szybkich, pewnych ruchach, zapomina­jąc na jakiś czas, gdzie jest, ćwiczył tak wytrwale, że cały się oblał potem.Jednakże gdy skończył, wszystko powró­ciło, nic nie uległo zmianie.Nie było zimno, ale cały dygo­tał, więc otulił się płaszczem i skulił przy ognisku.Pozo­stałym udzielił się jego nastrój, dokończyli posiłek szybko i w milczeniu.Nikt nie zaprotestował, gdy zarzucił ziemią ostatnie drżące płomyki.Rand pełnił wartę jako pierwszy, spacerował po skraju zagajnika ze swoim łukiem, czasami wysuwał miecz z po­chwy.Lodowaty księżyc, nadal w pełni, odznaczał się wy­soko na tle czerni, a noc była równie cicha jak dzień, równie pusta.Pusta, to było najwłaściwsze słowo.Ta kraina była tak pusta jak pokryty kurzem garnek na mleko.Trudno było uwierzyć, że na całym świecie żyje ktoś jeszcze, na tym świecie, z wyjątkiem ich trzech, trudno było uwierzyć, że gdzieś tam, przed nimi, wędrują Sprzymierzeńcy Ciemności.Złakniony towarzystwa, rozłożył płaszcz Thoma Merri­lina, a na nim futerały z twardej skóry, w których schowane były flet i harfa.Potem wyjął złoto-srebrny flet z futerału, pogładził go, wspominając, jak bard uczył go na nim grać i odegrał kilka nut "Wiatru, który kołysze wierzbą".Grał cicho, by nie pobudzić pozostałych, a po chwili z westchnie­niem schował flet i ponownie zawinął go w płaszcz.Trzymał wartę do późnej nocy, pozwalając, by tamci się wyspali.Nie wiedział, czy jest bardzo późno, gdy nagle zauważył, że podniosła się mgła.Zalegała tuż nad ziemią, tak gęsta, że Hurin i Loial wyglądali jak kopce, stworzone jakby z chmur.Na księżyc patrzyło się niczym przez zasłonę ze zmoczonego jedwabiu.Teraz, o takiej porze, obojętnie co mogło zakraść się do nich niepostrzeżenie.Dotknął miecza.- Miecze się mnie nie imają, Lewsie Therinie.Powi­nieneś o tym wiedzieć.Mgła zawirowała wokół stóp Randa, kiedy obrócił się błyskawicznie wokół własnej osi, miecz sam wszedł mu w ręce, ostrze ze znakiem czapli stanęło pionowo tuż przed oczyma.Do jego wnętrza wskoczyła pustka, po raz pierwszy ledwie zauważył skażone światło saidina.Przez mgłę szła w jego stronę niewyraźna postać, wspie­rała się wysoką laską.Za nią, tak jakby sam cień rzucał ogromny cień, mgła ciemniała do tego stopnia, że stawała się czarniejsza od nocy.Randowi ścierpła skóra.Postać była coraz bliżej, aż w końcu przeobraziła się w sylwetkę czło­wieka, całego, łącznie z dłońmi, spowitego w czerń, z maską z czarnego jedwabiu skrywającą twarz, cień towarzyszył mu również.Laska była identycznie czarna, przypominała zwę­glone drewno, a przy tym gładka i lśniąca niczym woda oświetlona promieniami księżyca.Otwory na oczy w masce rozjarzyły się na krótką chwilę, jakby za nimi kryły się nie oczy, lecz ognie, Rand jednak nie musiał się dowiadywać, kto to jest.- Ba'alzamon - wydyszał.- To sen.To na pewno sen.Zasnąłem i.Ba'alzamon wybuchł śmiechem przypominającym ryk ognia z otwartego paleniska.- Wiecznie usiłujesz temu zaprzeczać, Lewsie Theri­nie [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • mikr.xlx.pl
  • Powered by MyScript