[ Pobierz całość w formacie PDF ] .- Nieprawda! Gdyby tak było, wszystko, co mówimy i robimy, musiałoby się idealnie, jota w jotę, powtarzać, a to, co ja mówię teraz, i to, co ty mówisz, już nie jest zupełnie takie samo jak za pierwszym razem!!- Różne duby smalone plotą ludzie o podróżach w czasie - rzekł - a te, któreś wymienił, należą do najbardziej nonsensownych.W kołowym czasie wszystko musi przebiegać podobnie, lecz wcale nie tak samo, ponieważ zamknięcie czasu, analogicznie jak zamknięcie przestrzenne, nie pozbawia wszelkiej swobody, a tylko bardzo mocno ją ogranicza! Jeżeli przyjmiesz propozycję, udasz się w rok 2661, i tym samym koło zamieni się w pętlę otwartą.Ale jeśli odmówisz i znów mnie wygonisz, wrócę.i wiesz, co będzie!- A więc nie ma innego wyjścia!!? - zakipiałem.- O, coś mi od razu podszepnęło, że się w tym wszystkim ukrywa jakieś oszukaństwo! Zabieraj mi się stąd! Żebym cię więcej na oczy nie widział!!- Nie mów głupstw - odparł chłodno.- To, co się dzieje, zależy teraz wyłącznie od ciebie, bo nie ode mnie, a mówiąc ściślej, ludzie Rosenbeissera zamknęli za nami obu, to jest zatrzasnęli pętlę, i będziemy się w niej kołatali, aż zostaniesz dyrektorem!- Ładna mi “propozycja”! - krzyknąłem.- A co będzie, jeśli ci porachuję wszystkie gnaty?- To tylko, że sam je będziesz potem opatrywał we właściwym czasie.Nie musisz przyjąć propozycji, w tym sensie, że możemy się tak bawić, póki życia starczy.- Też coś! Mogę cię zamknąć w piwnicy i pójść sobie, gdzie mi się spodoba!- To raczej ja ciebie tam zamknę, bo jestem silniejszy!- O?- Żebyś wiedział.Byłem na wikcie w roku 2661, a jest on o wiele pożywniej szy niż teraz, toteż nie wytrzymasz ze mną ani minuty.- To się zobaczy.- mruknąłem groźnie, wstając z krzesła.Nawet się nie ruszył.- Znam “dżurdżudo” - zauważył flegmatycznie.- Co to jest?- Rodzaj udoskonalonego dżudo z roku dwutysięcznego sześćset sześćdziesiątego pierwszego.Unieszkodliwię cię w jednej chwili.Byłem wściekły, lecz długoletnie doświadczenia życiowe nauczyły mnie opanowywać nawet skrajną pasję.Toteż, rozmówiwszy się z nim, to jest z sobą, doszedłem do wniosku, że doprawdy nie mam innego wyjścia.Zresztą dziejowa misja, czekająca w przyszłości, odpowiadała zarówno mym poglądom, jak mej naturze.Oburzał mnie tylko zadany przymus, uznałem jednak, że porachować się trzeba nie z nim, narzędziem, lecz z jego mocodawcami.Pokazał mi, jak kierować chronocyklem, dał parę praktycznych wskazówek, zająłem więc miejsce na siodełku i chciałem mu jeszcze powiedzieć, by posprzątał po sobie i wezwał stolarza dla naprawy półek bibliotecznych, ale i tego nie zdążyłem zrobić, bo nacisnął starter.On, światło lamp, cały pokój, wszystko sczezło jak zdmuchnięte.Maszyna pode mną, ten metalowy drąg z rozszerzającym się lejkowato wylotem, roztrzęsła się, chwilami skakała tak mocno, że ściskałem co sił rękojeści, by nie wypaść z siodła, niczego nie widziałem, a tylko miałem wrażenie, jakby mnie ktoś po twarzy i ciele tarł drucianymi szczotkami; gdy mi się wydało, że pęd w czasie wzrasta nad miarę, ciągnąłem za hamulec, a wtedy z czarnego kotłowiska wyłaniały się niewyraźne kształty.Były to jakieś olbrzymie budowle, raz baniaste, raz wysmukłe, przez które przelatywałem na wylot jak wiatr przez parkan.Każdy taki najazd zdawał się grozić zderzeniem z murami, więc przymykałem odruchowo oczy i znów zwiększałem szybkość, to jest tempo.Parę razy maszyną rzuciło tak, że głowa mi skakała, a zęby dzwoniły.W jakiejś chwili poczułem trudną do nazwania zmianę, zdawało mi się, że jestem w ośrodku gęstym jak syrop, kleistym i zastygającym; przemknęło mi, że przedzieram się przez jakąś przegrodę, która może w końcu stać się mi grobem i uwięziony w betonie zastygnę razem z chronocyklem jak dziwaczny owad w bursztynie.Lecz znów targnęło do przodu, chronocykl zadygotał, a ja upadłem na coś elastycznego, co poddało się i zakołysało.Maszyna wypadła spode mnie, w oczy buchnął biały blask, musiałem je zamknąć, oślepiony.Gdy je otwarłem, ogarnął mnie gwar głosów.Leżałem pośrodku wielkiej tarczy z pianoplastyku, pomalowanej w koncentryczne koła niczym cel na strzelnicy; przewrócony chronocykl spoczywał o krok, a wokół stało kilkudziesięciu ludzi w błyszczących kombinezonach.Mały, łysawy blondyn wstąpił na materac tarczy, pomógł mi wstać i kilkakrotnie potrząsnął moją ręką ze słowami:- Witam pana jak najserdeczniej! Rosenbeisser.- Tichy - odpowiedziałem automatycznie.Rozejrzałem się.Staliśmy w hali wielkiej jak miasto, bez okien, nakrytej wysoko stropem o barwie nieba; jedna za drugą rozpościerały się rzędem takie same tarcze, jak ta, na której wylądowałem, niektóre puste, przy innych pracowano; nie skrywam, że miałem przygotowanych parę kąśliwych uwag pod adresem Rosenbeissera i innych twórców temporalnego saka, którym wyciągnęli mnie z domu, lecz zmilczałem, bo przyszło nagłe uświadomienie, do czego podobna jest ta ogromna hala.Wyglądało w niej niczym w gigantycznym studiu filmowym! Obok nas przeszli trzej ludzie w zbrojach; pierwszy z kitą pawią na szyszaku, w pozłacanym puklerzu, laboranci poprawiali mu ryngraf wysadzany klejnotami, lekarz robił zastrzyk w obnażone przedramię, ktoś inny pospinał szybko rzemienie blach, podano mu dwuręczny koncerz i szeroki płaszcz tkany w herby z gryfami; dwaj następni, w zwykłym żelazie, pewno giermkowie, sadowili się już na siodełkach chronocykla w centrum tarczy i rozległ się głos z megafonu: “Uwaga.dwadzieścia, dziewiętnaście, osiemnaście.”- Co to? - spytałem zdezorientowany, bo jednocześnie kilkadziesiąt kroków dalej szła procesja chudzielców w ogromnych białych turbanach, im też robiono zastrzyki, a z jednym kłócił się technik, odkryto bowiem, że podróżny miał ukryty pod burnusem mały pistolet; widziałem Indian pomalowanych w wojenne barwy, ze świeżo wyostrzonymi tomahawkami, którym laboranci gorączkowo poprawiali pióropusze, a na małym drewnianym wózku posługacz w białym fartuchu pchał ku innej tarczy koszmarnie brudnego, obdartego żebraka bez nóg, kubek w kubek podobnego do monstrualnych kalek Breughla.- Zero! - obwieścił megafon.Trójka pancernych znikła z chronocyklem w małym błysku, który rozpłynął się w powietrzu białawym dymem, przypominającym dymek magnezji spalonej: znałem już ten efekt.- To nasi ankieterzy - wyjaśnił Rosenbeisser
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plmikr.xlx.pl
|