[ Pobierz całość w formacie PDF ] .Zaczaił się przy drzewie i patrzył.Posługiwała się łopatką.Dziura, którą kopała, nie mogła być duża, bodziewczyna wstała zaledwie po minucie, obejrzała swoje dzieło, potemsprawdziła je stopą, a następnie – wtedy Marcus schował się za drzewem –rozejrzała się dookoła, aż jej wzrok padł na stertę suchych liści, pod którymimogła schować łopatkę.W tym momencie chciał już się pokazać.Ale ona znów podeszła dowykopanej dziury, popatrzyła na nią, marszcząc czoło, i wróciła do sterty liścipo łopatkę.Ukucnęła z łopatką w ręce i znowu coś robiła.Niestety zasłaniała sobąwidok, więc dopiero kiedy wróciła do zeschłych liści, aby pozbyć się dowodurzeczowego, zobaczył, że wokół dziury usypała kopczyk.Krecia dziura!TL RCiekawe, czy Honoria wie, że kretowiska rzadko występują pojedynczo.Jeśli gdzieś znajduje się kopczyk, zwykle niedaleko, w zasięgu wzroku, jestdrugi.Ale może nie miało to znaczenia.Sądząc po tym, ile razy sprawdzaładziurę stopą – miała zamiar sfingować upadek.Albo może sprawić, że ktośinny potknie się i przewróci.W każdym razie wątpliwe, żeby ktoś zezwichniętą nogą szukał w okolicy drugiego kretowiska.Kilka minut jej się przyglądał.Mogłoby się wydawać, że patrzenie nadamę, która stoi nad krecią dziurą własnej roboty, jest raczej nudne.Onjednak świetnie się bawił.Pewnie dlatego, że Honoria bardzo się starała, żebysamej się nie nudzić.Najpierw jakby coś cichutko recytowała, tyle że sądząc61po jej zmarszczonym nosie, chyba zapomniała końca.Potem odtańczyła gigę,a następnie walca, z ramionami wyciągniętymi do niewidzialnego partnera.Tutaj, w lesie, tańczyła z zadziwiającym wdziękiem.Walc znacznielepiej wychodził jej bez muzyki.W jasnozielonej sukience wyglądała jakleśny duszek.W wyobraźni prawie widział, jak skacze po lesie w sukniuszytej z liści.Zawsze była dziewczyną ze wsi.W Whipple Hill miała wiele swobody.Wdrapywała się na drzewa i turlała ze wzgórz.Przeważnie usiłowałaprzyłączyć się do niego i Daniela, ale nawet kiedy ją przepędzili, zawszeumiała sobie zorganizować jakąś zabawę, głównie na dworze.Pamięta, żektóregoś popołudnia pięćdziesiąt razy obeszła dom dookoła.Tylko po to, żebyprzekonać się, czy to możliwe.W dodatku dom był duży.Nazajutrz wszystko ją bolało.Nawet Danieljej wierzył, kiedy jęczała.Wyobraził sobie własny pałac w Fensmore.Monstrualnie duży.Nikt ozdrowych zmysłach nie chciałby go obejść dziesięć razy w ciągu dnia, a codopiero pięćdziesiąt w jedno popołudnie.Zastanowił się.Czy Honoria kiedyśTL Ru niego była? A jeśli tak, to kiedy? Jako dziecko na pewno nikogo nigdy niezapraszał.Ojciec nie słynął z gościnności, a Marcus nie chciał zapraszaćprzyjaciół do cichego mauzoleum swego dzieciństwa.Po jakichś dziesięciu minutach Honoria się znudziła.Marcusowi teżzaczęło się nudzić, bo siedziała tylko pod drzewem z łokciami opartymi nakolanach i z brodą w dłoniach.Nagle usłyszał, że ktoś idzie.Ona też to usłyszała, bo poderwała się,podbiegła do kreciej dziury, potem osunęła się na ziemię i ułożyła tak, abywyglądać jak najwdzięczniej, jeśli to możliwe, gdy jedną stopę ma się wkreciej dziurze.62Chwilę odczekała.Widział, że nasłuchuje.Potem, kiedy ten, kto był wlesie, miał czas, by podejść blisko, przekonująco krzyknęła.Rodzinne teatrzyki bardzo jej się przydały.Gdyby Marcus przed chwiląnie widział, jak swój upadek sama zaaranżowała, byłby przekonany, że coś jejsię stało.Czekał, żeby zobaczyć, kto przyjdzie.Czekał.I czekał.Ona też czekała, zanim znów krzyknęła „z bólu" – ale chyba zbyt długo,bo nikt nie pojawił się, aby ją ratować.Krzyknęła po raz ostatni, ale bezprzekonania.– Niech to licho – rozzłościła się i wyciągnęła stopę z dziury.Marcus roześmiał się.– Kto tam jest?Do diabła, nie miał zamiaru śmiać się aż tak głośno.Wyszedł na ścieżkę.Nie chciał jej przestraszyć.– Marcus?TL RUniósł rękę na powitanie.Odezwałby się, ale nadal leżała, a pantofelekmiała cały uwalany ziemią.A na twarzy.Nigdy nie widział czegoś takzabawnego.Była wściekła, a zarazem przerażona i nie mogła się zdecydować,która emocja przeważa.– Nie śmiej się!– Przepraszam – powiedział, chociaż wcale nie było mu przykro.Zmarszczyła brwi i zrobiła przezabawnie naburmuszoną minę.– Co tu robisz?– Mieszkam tu.– Zrobił krok do przodu i wyciągnął rękę, żeby pomócjej wstać.Tak powinien zachować się dżentelmen.63Zmrużyła oczy.Widział, że ani przez sekundę mu nie uwierzyła.– No więc, mieszkam niedaleko – poprawił się.– Ścieżka wije sięwzdłuż granicy mojej posiadłości.Wzięła jego dłoń i pozwoliła, aby jej pomógł.Jednocześnie strzepywałaziemię ze spódnicy.Ale ziemia była wilgotna i mokre drobinki przyczepiły siędo materiału.Honoria narzekała, próbując je strzepnąć.Wreszcie się poddała ispojrzała na niego.– Od jak dawna tu jesteś?Uśmiechnął się.– Dłużej niżbyś chciała.Jęknęła zrezygnowana.– Pewnie nie zechcesz tego zachować dla siebie.– Nie powiem nikomu ani słowa – obiecał.– Ale kogo właściwiechciałaś zwabić?– Proszę cię.Jesteś ostatnią osobą, której bym to powiedziała – zaśmiałasię szyderczo.Uniósł brew.TL R– Naprawdę.Ostatnią.Popatrzyła na niego zniecierpliwiona.– Oprócz królowej, premiera.– Starczy.– Z trudem tłumiła śmiech.Ale potem posmutniała.– Mogęusiąść?– Oczywiście.– Suknia i tak jest już brudna – stwierdziła, znajdując sobie miejsce przypniu drzewa.– Co za różnica, jeszcze kilka minut na ziemi.– Usiadła zeskwaszoną miną.– Teraz powinieneś powiedzieć, że jestem czysta jak lilia.– To chyba zależy od lilii.64Przyjrzała mu się nieufnie.Tę minę znał tak dobrze, że zaczynała gośmieszyć.Ile to już lat przewraca przed nim oczami? Czternaście? Piętnaście?Dopiero w tej chwili zdał sobie sprawę, że jest jedyną znaną mu kobietą, któraszczerze z nim rozmawia, co oznacza, że czasami raczy go zdrowymidawkami sarkazmu.Właśnie dlatego nie znosił jeździć do Londynu na sezon.Kobietymizdrzyły się i stroiły, i zawsze mówiły to, co ich zdaniem chciał usłyszeć.Mężczyźni podobnie.Cała ironia w tym, że prawie zawsze się mylili.Nigdy nie chciał, abyotaczali go pochlebcy.Nienawidził, jak czyhali na każde jego słowo.Niechciał, aby zachwycano się nadzwyczajnym krojem i dopasowaniem jegokamizelki, skądinąd zupełnie––zwyczajnej–i–takiej–samej–jak–u–wszystkich.Oprócz Daniela nikt naprawdę go nie znał.Nie miał rodziny, chyba żebyw celu znalezienia wspólnego przodka sięgać cztery pokolenia wstecz.Byłjedynakiem i synem jedynaka.Holroydowie nie słynęli z prokreacji.Oparł się o drzewo i przyglądał Honorii, która siedziała na ziemizmęczona i nieszczęśliwa.TL R– Więc przyjęcie nie było tak udane, jak przewidywałaś? Spojrzała naniego pytająco.– W liście tak je zachwalałaś – zauważył.– Wiedziałam, że tobie się nie spodoba
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plmikr.xlx.pl
|