Wątki

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.W końcu przepadli, a na ich miejscu pojawiły się białe kule, nie więk­sze od piłek do żonglowania, które, kiedy Valentine się schylił, okaza­ły się czaszkami.Zebrał je i wyrzucił w powietrze, a kiedy zaczęły opa­dać, chwytał jedną po drugiej i po kolei wprawiał w ruch, aż utworzy­ły w powietrzu lśniący wir.Zaklekotały szczęki.Valentine roześmiał się szeroko.Iloma naraz mógłby żonglować? Spurifon, Struin, Hunzimar, Meyk, Prankipin, Scaul - to tylko sześciu.Były setki Koronalów, jeden na każde dziesięć, dwadzieścia czy trzydzieści lat, a tych lat było około jedenastu tysięcy.Mógł żonglować wszystkimi.Wyrzucał ich w powietrze coraz więcej i coraz większych: Confalume, Prestimion, Stiamot, Dekkeret, Pinitor, dziesięciu, stu, i wypełniał nimi prze­strzeń, rzucając i łapiąc, rzucając i łapiąc.Jeszcze nigdy, od czasów pierwszego zasiedlenia, nie było na Majipoorze takich żonglerskich popisów! Już nie żonglował czaszkami - żonglował błyszczącymi dia­demami, tysiącem majestatycznych ciał niebieskich roztaczających wokół siebie rozjarzoną poświatę.Żonglował władcami: teraz Lord Confalume, teraz Lord Spurifon, teraz Lord Dekkeret, teraz Lord Scaul.Płynęli przez powietrze, wysoko, rozsypując się w wielką odwró­coną piramidę światła.Nad Valentinem wirowały wszystkie postaci władców Majipooru.Jasnowłosy uśmiechnięty mężczyzna, stojący na złotej plaży, podtrzymywał ich wszystkich.Miał w swoich rękach całą historię świata.Dbał, by jej ciąg nie został przerwany.Błyszczące diademy uformowały się w wielką promienną gwiazdę.Ruszył prosto przed siebie w głąb lądu, po gładkich pagórkach wydm.Kiedy podszedł do gęstej ściany lasu, drzewa rozstąpiły się przed nim i utworzyły wymoszczoną purpurą drogę, prowadzącą w kierunku tajemniczego wnętrza wyspy.Popatrzył na wprost i ujrzał niskie szare wzgórza, za którymi majaczył w oddali łańcuch poszarpa­nych granitowych szczytów.A na najwyższym, podniebnym szczycie, wokół którego powietrze migotało niczym blada poświata otaczająca księżyc, rozsiadły się wzmocnione przyporami mury zamku.Valentine ruszył ku niemu, nie przestając żonglować.Jakieś postaci, idące w przeciwną stronę, kiwały do niego, uśmiechały się, kłaniały.Lord Voriax, Pani, Pontifex Tyeveras.Valentine oddawał im pozdrowienia i żonglował dalej.Doszedł do pnącego się w górę szlaku i wstąpił nań bez wysiłku, otoczony tłumem przyjaciół - byli tam Carabella i Sleet, Zalzan Karol i żonglująca trupa Skandarów, Lisamon Hultin, olbrzymka, Khun z Kianimotu, Shanamir, Vinorkis, Gorzval, Lorivade, Asenhart, setki innych, Hjortowie i Ghayrogowie, i Liimeni, i Vroonowie, kupcy, rolnicy, rybacy, akrobaci, muzykanci, herszt bandy diuk Nascimonte, wieszczka Tisana, Gitamorn Suul i Dondak-Sajamir, horda tańczących Metamorfów, falanga kapitanów dowodzących smoczymi statkami, którzy wesoło wymachiwali harpunami, gromad­ka leśnych braci, rozbawiona, przeskakująca szybko z drzewa na drze­wo wzdłuż drogi.Wszyscy roześmiani, rozśpiewani, szli za nim do Zamku, Zamku Lorda Malibora, Zamku Lorda Spurifona, Zamku Lorda Confalume'a, Zamku Lorda Stiamota, Zamku Lorda Valentine'a.Zamku Lorda Valentine'a.Już był blisko.I chociaż ścieżka wiodła prosto w górę, chociaż mgły, gęste jak wata, wisiały nisko nad szlakiem, szedł dalej, coraz szybciej, to podskakując, to podbiegając.Rękami podrzucał teraz błazeńskie berła.Nagle wyrosły przed nim w poprzek ścieżki trzy wielkie słupy ognia, a kiedy podszedł bliżej, zamieniły się w twarze Shinaama, Dilifona i Narrameer.Odezwały się jednym głosem:- Dokąd zmierzasz?- Do Zamku.- Czyjego Zamku?- Zamku Lorda Valentine'a.- A kim ty jesteś?- Zapytajcie ich - powiedział Valentine, wskazując na tańczący za nim tłum.- Niech powiedzą wam moje imię!- To Lord Valentine! - obwieścił Shanamir.- On jest Lordem Valentinem! - krzyknęli Sleet, Carabella i Zalzan Kavol.- Lord Valentine, Koronal! - krzyczeli Metamorfowie, kapitano­wie statków smoczych i leśni bracia.- Czy tak jest naprawdę?- Jestem Lord Valentine - potwierdził żongler, wyrzucając przy tym w powietrze tysiąc diademów.Diademy uniosły się i zniknęły w rozpostartej między światami ciemności, lecz za chwilę znów się ukazały i zaczęły płynąć na dół, migocząc i skrząc się niczym płatki śniegu na zboczach gór dalekiej północy, a kiedy dotknęły postaci Shinaama, Dilifona i Narrameer, troje ministrów zniknęło natych­miast, zostawiając po sobie złoty blask: to błyszczały otwarte wrota Zamku.Rozdział 10Valentine przebudził się.Poczuł na nagiej skórze dotyk wełnianego dywanu, a wysoko nad salową zobaczył łuki ponurego kamiennego sklepienia.Świat ze snu jeszcze żył w jego umyśle, a on gotów był do niego wrócić, niechętnie spoglądając na zatęchłe, pełne ciemnych kątów miejsce, w którym się znajdował.Wreszcie usiadł i rozejrzał się wokół, strząsając zasnuwającą jego umysł mgłę.Pod odległą ścianą stała stłoczona, cała drżąca grupka jego wier­nych towarzyszy: Sleet i Carabella, Deliamber, Zalzan Karol i Asenhart.Odwrócił wzrok, spodziewając się widoku trojga ministrów Pontifexa.I rzeczywiście, byli tutaj, ale do stojących tam poprzednio trzech krzeseł dostawiono dwa następne i teraz miał przed sobą pięć postaci.Narrameer już ubrana, usadowiła się po lewej stronie Obok niej usiadł Dilifon.W środku grupy znajdował się mężczyzna o okrągłej twarzy, z rozpłaszczonym szerokim nosem i ciemnymi poważnymi oczami, w którym po chwili namysłu Valentine rozpoznał Hornkasta, i rzecznika Pontifexa.Za nim siedział Shinaam, a ostatnie krzesło po prawej stronie zajmował nieznany Valentine'owi mężczyzna o ostrych rysach twarzy i popielatej skórze.Tych pięcioro przyglądało mu się surowo i z rezerwą, jak gdyby byli sędziami, którzy zebrali się na tajnej rozprawie, aby wydać werdykt.Valentine wstał.Nie szukał ubrania.To, że był nagi przed obli­czem tego trybunału, wydawało mu się całkiem właściwe.- Czy twój umysł jest jasny? - spytała Narrameer.- Chyba tak.- Po zakończeniu snu spałeś jeszcze przez godzinę.Czekaliśmy na ciebie [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • mikr.xlx.pl
  • Powered by MyScript