Wątki

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.— Oh! Ależ to paskudztwo! — syknął z tyłu Chemik.Wszyscy stali teraz za Inżynierem i Doktorem, który naj­pierw wycofał się spod nawisającego z wysoka stworu — inni rozstąpili się na boki, o ile pozwalały na to prężne ło­dygi — wydobył z kieszeni kombinezonu oksydowany cy­linder, powolnie odmierzonym ruchem wycelował go w ja­śniejsze od roślinnego otoczenia bąblowate ciało i nacis­nął spust.Stało się wówczas — w ułamku sekundy — bardzo wiele naraz.Zobaczyli najpierw błysk, tak mocny, że stracili całko­wicie wzrok, z wyjątkiem Doktora, który akurat w tym momencie mrugnął — a błysk nie trwał właśnie dłużej niż przez mgnienie, kiedy miał zamknięte powieki.Cieniutka strużka wciąż jeszcze tryskała w górę, kiedy łodygi ugięły się, zachrzęściły, owionął je kłąb czarnej pary i jednocześnie twór zleciał na dół z ciężkim, mokrym pacnięciem.Może przez sekundę leżał bezwładnie, jak pełen gruzłów, szarocielisty balon, z którego ucieka powietrze — tylko czarny włos wił się i tańczył nad nim jak szalony, rozcina­jąc błyskawicowymi drgawkami powietrze — potem włos znikł i po gąbczastym mchu u ich stóp zaczęły na wszyst­kie strony rozpełzać się ślimakowatymi ruchami niefore­mne, bąblowate człony stworzenia — i zanim którykolwiek z ludzi zdążył się odezwać czy poruszyć — ucieczka, a raczej rozpierzchanie skończyło się — ostatnie cząstki tworu, małe jak gąsienice, wdłubywały się pracowicie w głąb podłoża, u stóp łodyg, i mieli przed sobą puste miejsce.Tylko w no­zdrza zapiekł ich jeszcze nieznośny, słodkawy odór.— To była jakaś kolonia?.— niepewnie powiedział Chemik.Podniósł rękę do oczu, tarł je, inni mrużyli powie­ki, w olśnionych oczach krążyły im jeszcze czarne plamy.— E pluribus unum — odparł Doktor — albo raczej e uno plures — nie wiem, czy to dobra łacina, ale to chyba właśnie taki mnogi stwór, który rozdziela się w potrzebie.— Okropnie cuchnie — powiedział Fizyk — chodźmy stąd.— Chodźmy — zgodził się Doktor.Kiedy byli już kil­kanaście metrów od tego miejsca, dodał nieoczekiwanie:— Ciekawe, co by się stało, gdybym tak dotknął tego włosa.— Zaspokojenie tej ciekawości mogłoby drogo koszto­wać — rzucił Chemik.— A może wcale nie.Wiesz przecież, jak często całkiem niewinne stworzenia ewolucja przyobleka w groźne z po­zoru kształty.— Oh, dajcież spokój tej dyskusji — tam z boku robi się jakby jaśniej — zawołał Cybernetyk.— Po diabła w ogóle wleźliśmy w ten pająkowaty las!Usłyszeli szmer strumienia i zatrzymali się.Poszli dalej, stawał się raz głośniejszy, raz słabł, to znowu znikał cał­kiem, ale nie udało im się go odkryć.Zarośla rzedniały, teren wyraźnie miękł, szło się nieprzyjemnie, jakby po ko­żuchu mokradła, czasem coś popiskiwało pod stopą jak na­siąkła wodą trawa, ale nigdzie nie było ani śladu wody.Naraz znaleźli się na brzegu kolistego zagłębienia o śre­dnicy kilkudziesięciu metrów.Kilka ośmionogich roślin wznosiło się w jego wnętrzu, stały z dala od siebie i wyda­wały się bardzo stare — łodygi rozeszły się, jak gdyby nie­zdolne podtrzymać centralnego zgrubienia, i przypomina­ły wielkie, zeschłe pająki w większym jeszcze stopniu niż którekolwiek z napotkanych dotychczas.Dno zapadliska pokrywały miejscami rdzawe, zębate kawały porowatej ma­sy, częściowo wbite w grunt, częściowo oplecione wypu­stkami roślin.Inżynier natychmiast zesunął się po stro­mym, choć niewysokim stoku w dół — dziwna rzecz, ale dopiero kiedy znalazł się tam, patrzącym z góry zagłębie­nie wydało się kraterem — miejscem jakiejś katastrofy.— Jak od bomby — powiedział Fizyk.Stał na szczycie wału i patrzał, jak Inżynier dochodzi do wielkich szczątków u podnóża najwyższego “pająka" i usiłuje poruszyć je z miejsca.— Żelazo?! — zawołał Koordynator.— Nie! — odkrzyknął Inżynier.Znikł między stromymi złomami czegoś, co przypominało rozpękłą pobocznicę stoż­ka.Wynurzył się spomiędzy łodyg, które łamały się, chru­piąc, kiedy je rozgarniał, i wracał z pochmurną twarzą.Wyciągnęło się do niego kilka rąk, wspiął się na górą i na widok oczekujących min wzruszył ramionami.— Nie wiem, co to jest — wyznał.— Pojęcia nie mam.To jest puste.Pod spodem nie ma nic.Korozja daleko po­sunięta — jakaś stara historia, może sprzed stu, może sprzed trzystu lat.Obeszli w milczeniu krater i skierowali się ku zaroślom, tam gdzie były najniższe [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • mikr.xlx.pl
  • Powered by MyScript