[ Pobierz całość w formacie PDF ] .Może to dlatego, że jestem młody albo biały, ale chyba nie tylko dlatego.Nie wydaje mi się, żeby pan Lincoln przejmował się zbytnio moim kolorem skóry.Jego największym marzeniem jest wyhodować kanarka, który byłby absolutnie czarny.Tak czarny, mówi, że prawie fioletowy.Mówi, że w zielonej barwie ptaków jest wiele czerni i że tę czerń właśnie stara się wydobyć.W tym celu łączy najzieleńsze ptaki, te, których pióra zawierają najmniej żółtej barwy, z białymi.Z pierwszej krzyżówki rodzą się białe, szare albo cętkowane.Pan Lincoln wybiera najciemniejszego w cętki i łączy go z kolei z ciemnozielonym ojcem lub matką.Tę zasadę krzyżowania wstecz z poprzednim pokoleniem stosuje od dziewięciu lat; niektóre jego kanarki są już czarniejsze od ulicznych wróbli.Nie ma na nich ani jednego żółtego piórka: ciemne partie upierzenia mają głęboki odcień matowej czerni, a jaśniejsze pióra są ciemnoszare.Pan Lincoln pokazuje mi jedno piórko, które nosi w portfelu.Mówi, że kiedy wyhoduje ptaka tak czarnego jak to pióro, będzie mógł umrzeć szczęśliwy.To pewnie pióro wrony albo kosa, takie jest czarne.Ciekawe, że ciemne ptaki pana Lincolna tak fantastycznie śpiewają.Panu Lincolnowi jest to absolutnie obojętne, ale większość jego ciemnych młodych samców wyśpiewuje na cały głos pięknym, głęboko gardłowym trylem.Pan Lincoln mówi, że to dlatego, “bo my czarni to nic tylko śpiewać a śpiewać".Specjalnie zniekształca, bo przecież mówi całkiem normalnie.Uśmiecha się przy tym i patrzy mi badawczo w oczy.Pozwala mi wpuścić Ptasię do klatki, w której fruwają samiczki.Wiem, że Ptasia jako ptak nie budzi jego zachwytu — jeszcze jedna przygłupia blondynka — ale kiedy widzi, że Ptasia pozwala mi się wziąć do ręki, robi to na nim duże wrażenie.Mówi, że nigdy jeszcze nie widział tak oswojonego ptaka i że widocznie mam dobrą rękę do ptaków.Mówi, że mogę przesiadywać u niego w awiarium, ile mi się spodoba.Przychodzę rzeczywiście często i równie chętnie obserwuję ptaki jak pana Lincolna, gdy sprząta i porządkuje klatki.Jego dłonie są zwinne i nieomylne, jak same ptaki.Po jakimś czasie żona pana Lincolna zaczyna zapraszać mnie na obiady.Na pierwszy rzut oka widać, że dzieci pana Lincolna uważają, że ojciec jest fantastyczny.I pewnie jest.Ile razy wybieram się do pana Lincolna, mówię matce, że umówiłem się z Alem.Al obiecał, że mnie nie wsypie.Dopytuje się, czy może wreszcie znalazłem sobie dziewczynę, ale wyjaśniam mu, że jeżdżę do Filadelfii obserwować ptaki.Opowiadam o panu Lincolnie.Al mówi, że matka zatłucze mnie na śmierć, jak się kiedyś dowie, gdzie jeżdżę.Ma rację.Pan Lincoln mówi, że nie sprzeda mi żadnego z ptaków, które już umieścił w planach hodowlanych, ale z reszty mogę wybrać, którego chcę.Jest taki jeden, który naprawdę mi się podoba.Mógłbym cały dzień patrzeć, jak fruwa, a on dobrze wie, że mu się przyglądam.Jeszcze nie znałem kanarka, który by podlatywał do prętów klatki i próbował dziobnąć człowieka w palec — a ten tak właśnie robi.Bez przerwy bije się z innymi samcami.Wyraźnie szuka draki.Na przykład wzlatuje na poprzeczkę i zgania wszystkie ptaki z lewej strony, a potem z prawej.Po czym leci na drugą poprzeczkę i robi to samo.Kiedy widzi, że jakiś ptak stoi przy naczyniu z pożywieniem dłużej niż kilka sekund, spada na niego z góry jak jastrząb.Pokazuję go panu Lincolnowi, ale pan Lincoln kręci głową.Mówi, że “to zła krew".Okazuje się, że próby wyhodowania czarnego kanarka dały taką właśnie jedną złą linię ptaków — prawie czarnych, właściwie całkiem czarnych, ale z dużą domieszką żółtego, przez co wydają się w efekcie ciemnozielone.Pan Lincoln mówi, że wszelkimi sposobami starał się wyeliminować żółty kolor, ale w końcu musiał się poddać.Mój kanarek jest ostatnim z tej linii.Całą resztę pan Lincoln już sprzedał.Mówi jeszcze, że samce z tego rodu są złośliwe jak gzy.Biją się między sobą tak potwornie, że praktycznie same się nawzajem wykańczają.Zaczynają jeszcze w gnieździe.Pisklak-samiec pierze wszystkie inne, póki nie zwycięży albo sam nie wyzionie ducha.Pan Lincoln mówi, że cała ta linia pochodzi od samiczki trylującej z Gór Harcu, której ojciec wygrywał konkursy śpiewacze.Pan Lincoln kupił ją, bo była bardzo ciemna: dał całe dziesięć dolarów, jeszcze pięć lat temu.Dziesięć dolarów to bardzo drogo za samiczkę, zwłaszcza że miała już sześć lat, była chora, prawie łysa i cały czas się pierzyła.Pan Lincoln ją podkurował, wykarmił tym swoim specjalnym pożywieniem na seks i miał z niej jeszcze dwa gniazda, zanim umarła.Pan Lincoln jest przekonany, że to właśnie od niej wzięła się cała zła krew.Mówi, że nie ma na świecie nic bardziej upartego i złośliwego od Niemca.Przy tej okazji dowiaduję się, że pan Lincoln jest rasistą.Uważa, że poszczególne rasy i narody różnią się krwią i że tak właśnie powinno być.Mówi, że każdy naród powinien żyć naturalnie, po swojemu, i że nikt nie powinien się do nikogo wtrącać.Pytam go, jak się ma ta teoria do krzyżowania kanarka z makolągwą albo z czyżykiem.Pan Lincoln w odpowiedzi patrzy mi po swojemu bacznie w oczy i mówi, że jest rasistą w stosunku do ludzi, ale nie do ptaków; śmieje się.Ludzie, mówi, są przeważnie nieszczęśliwi, bo żyją nie po swojemu.Chciałby przenieść się z rodziną z powrotem do Afryki.Jakoś nigdy nie pomyślałem o tym, że amerykańscy Murzyni pochodzą z Afryki.Czasami sam się dziwię, że nie wiem takich oczywistych rzeczy.Tego mojego kanarka nazywam Alfonso, bo ciągle szuka zaczepki, dokładnie jak AL Wygląda, jakby myślał, że pokona dosłownie każdego, a jeśli nie, to już woli umrzeć.Staram się zwrócić na niego uwagę Ptasi, ale bez specjalnego sukcesu.A jednak w końcu Ptasia jest zmuszona go zauważyć.Zalecają się do niej dwa czy trzy kanarki jednocześnie.Ile razy Ptasia podfrunie do przepierzenia między klatką samców a samiczek, te samce zbliżają się do niej i zaczynają wyśpiewywać.Ptasia zazwyczaj przeskakuje przy tym z żerdzi na żerdź, jakby wcale nie słuchała, ale zawsze wraca na poprzeczkę najbliżej przepierzenia i trzepoce skrzydełkami.Tym razem Alfonso postanawia rozpędzić zalotników.Podfruwa i tak długo dziobie pierwszego z brzegu, aż ten przerywa śpiew i zlatuje roztrzepotany na dolną poprzeczkę.Drugi odwraca się, podrygując, z rozcapierzonymi skrzydłami i dziobkiem otwartym do walki, jak to ptaki, ale łobuz Alfonso wlepia mu dwa szybkie tuż koło oczu i tamten ma dość.Trzeci widząc to, odlatuje sam.Biedna Ptasia patrzy, jak wielbiciele kolejno znikają z placu boju.Alfonso posyła jej jedno jedyne spojrzenie, po czym rzuca się na pręty przepierzenia z otwartym dziobem, wydając z siebie coś, co wśród kanarków uchodzi za ryk.Ptasia mało nie spada z żerdzi.Mimo wszystko decyduję się właśnie na niego.Ptasia będzie musiała nauczyć się go kochać.Jest ciemny, główkę ma płaską jak jastrząb i długi korpus, na którym trawiastozielone upierzenie podgardla prawie nie różni się od tylnych piórek barwy mchu.Nie widać na nim ani jednego białego czy żółtego piórka.Nogi ma długie i czarne, a pod silnym, smukłym brzuszkiem widać opierzone uda.Wygląda naprawdę groźnie.Oczy ma takie, że przyszpilają patrzącego w miejscu: lśniąco czarne i bardzo blisko osadzone jak na ptaka.Aż trudno uwierzyć, że to zwykły kanarek-ziarnożerca.Kiedy mówię panu Lincolnowi, że chcę właśnie tego, próbuje mi to wyperswadować
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plmikr.xlx.pl
|