Wątki

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Lecz miałem tylko miecz, a ponieważ doszłoby do walki wręcz, nie zdołałbym ich pokonać.Wówczas nie przydałbym się na nic Orsyi ani Kaththei.Rzeka wciąż przyciągała mój wzrok.Przyjrzawszy się jej wodom pomyślałem, że musi być tutaj głęboko.Gdyby Orsya ocknęła się i uciekła do rzeki, miałaby szansę ratunku.W przeciwieństwie do czwórki prześladowców znalazłaby się przecież w swoim żywiole.Tkwiąc tu nie rozwiążę żadnego problemu.Musiałem coś zrobić.Jeden z żołnierzy otworzył torbę i podał racje żywnościowe swoim kolegom.Zdjąłem z ramienia swoją sakwę podróżną.Moją uwagę przyciągnął leżący na wierzchu koc.W pustynnym, zielono-brązowym krajobrazie czysta zieleń, ulubiony kolor miesz­kańców Zielonej Doliny, rzucała się w oczy.Potrząsnąłem płaszczem, rozwijając go.Czy można zrobić tak, żeby człowiek zdawał się być jednocześnie w dwóch miejscach?Zwinąwszy znów płaszcz w wałek i przyciskając go do piersi wspiąłem się pomiędzy dwie skały.Wiatr.jak na razie wiatr mi sprzyjał.Naciąłem mieczem drobnych gałęzi, wepchnąłem je do płaszcza i za pomocą zapinki szyjnej i klamerek od kaftana zrobiłem zeń tłumok.Z bliska nikogo nie wprowadziłby w błąd, ale z daleka, jeśli jeszcze dodatkowo go upiększę.Pchając i ciągnąc umieściłem nieporęczny pakunek między skałami.Nie odważyłem się wepchnąć go zbyt mocno, gdyż mógłby nie wypaść, kiedy zechcę.Czy utrzyma go powrósło pośpiesznie skręcone z trawy? Poczołgałem się w dół zbocza, ciągnąc za sobą sznur.Otworzyłem usta.Upłynęło wiele lat, od kiedy tego nie robiłem, ostatni raz jeszcze przed okaleczeniem prawej ręki.Nie miałem też okazji do ćwiczeń.Wrzasnąłem.Dźwięk nie dobiegł z miejsca, w którym przykucnąłem, ale spomiędzy skał, gdzie umieściłem wy­pchany gałęziami płaszcz.Udało się! Nadal mam umiejęt­ność brzuchomówstwa! Jeszcze raz zaskrzeczałem i rezultat przeszedł wszelkie moje oczekiwania, gdyż jakieś zjawisko echa wzmocniło i pomnożyło mój krzyk i wydawało się, iż woła kilka osób.Szarpnąłem za sznur.Pękł i urwany koniec znalazł się obok mnie.Na szczęście siła szarpnięcia była dostateczna.Zielona plama wychyliła się, potoczyła i zniknęła mi z oczu.Obserwowałem siedzących w dole zbrojnych.Zerwali się na równe nogi z bronią w pogotowiu" i roz­glądali się wokoło.Później dowódca i jeden z żołnierzy ruszyli ku miejscu, gdzie zniknął tobół.Dwaj pozostali zbliżyli się do siebie i zaczęli wpatrywać w skały.Zacząłem przekradać się z jednej kryjówki do drugiej, wykorzystując wszelkie arkana sztuki zwiadu.Jeżeli jeszcze przez chwilę mnie nie zauważą, dotrę do Orsyi.Będziemy mieli szansę, wprawdzie nikłą, ale zawsze szansę.Nadszedł czas na ostatnie posunięcie.Tym razem z moich ust nie wydobył się krzyk, ale raczej dźwięk przypominający niezrozumiały rozkaz.Dotarł ze skał nad głowami strażników.Opuściłem kryjówkę i pomknąłem co sił w nogach.Po trawie biegłem bezszelestnie, lecz przeciwnicy odwrócili się.Na mój widok jeden z nich krzyknął i wtedy obaj ruszyli ku mnie z obnażonymi mieczami.Zakręciłem nad głową sakwą z żywnością i cisnąwszy ją w biegnącego, z tyłu żołnierza, zacząłem parować atak pierwszego.Był dość dobrym szermierzem i miał nade mną tę przewagę, że nosił kolczugę.Nie miał jednak tak wspania­łego fechmistrza jak sulkarski żeglarz Otkell.Albowiem Sulkarczycy uczą się walczyć na umykających spod nóg pokładach statków.Jego hełm nie miał osłony z drucianej siatki, jakiej używamy w Estcarpie i mogłem pchnąć go mieczem w przerwę między podbródkiem a kolczugą.No i to, że walczyłem lewą ręką, na pewno nieźle go zdezorientowało.Rozejrzałem się, szukając wzrokiem jego towarzysza: leżał nieruchomo opodal.Nie chciało mi się wierzyć, że sprawiła to rzucona pośpiesznie podróżna sakwa.Nie zamierzałem jednak dochodzić prawdy.Pochwyciłem Orsyę i wpadłem w zarośla, kierując się do rzeki.Usłyszałem za sobą krzyki; żołnierze, którzy poszli w góry, teraz szybko schodzili w dół.Słusznie przypuszczałem, że rzeka w tym miejscu będzie głębsza.Nie było tu do połowy wynurzonych głazów suszących się na słońcu, a w ciemnej wodzie nie widziałem dna.Wziąłem głęboki oddech i wskoczyłem do rzeki, pociągając za sobą Orsyę.Miałem nadzieję, że skoro tylko się zanurzymy, jej skrzela zaczną odruchowo działać.Z wielkim pluskiem znaleźliśmy się pod powierzchnią rzeki.Pociągnąłem Orsyę do miejsca, gdzie wbił się w brzeg unoszony przez wodę pień.Pod ręką czułem bicie serca Kroganki.Wepchnąłem ją pod pień, gdyż sam musiałem zaczerpnąć powietrza.Wtedy zobaczyłem szczelinę pomię­dzy dwoma zanurzonymi w wodzie korzeniami.Poruszając się ostrożnie dotarłem tam i ustawiłem się tak, że owa szczelina umożliwiała mi oddychanie.Trzy­małem Orsyę w ramionach, żeby nie popłynęła z prądem, a drzewo chroniło nas od góry.Nie widziałem brzegu i nie wiedziałem, czy doszli tam po naszych śladach.Równie dobrze mogli wyczekiwać aż płytki oddech, wszystko, na co mogłem sobie pozwolić, przestanie mi wystarczać.Będąc w pewnym stopniu ślepy i głuchy, odważyłem się użyć zmysłu, który w tym kraju mógł sprowadzić nieszczęście.Wymierzyłem telepatyczną sondę w krogańską dziewczynę.- Orsyo!Nie otrzymałem odpowiedzi.Wzmocniłem wołanie, chociaż dobrze zdawałem sobie sprawę z niebezpieczeństwa, że nasi prześladowcy też mogą mieć podobne zdolności.- Orsyo!Migotanie! Bardzo słabe, drżące migotanie.Ale na tyle silne, że spróbowałem po raz trzeci.- Orsyo!Strach.strach i nienawiść! Pędzące ku mnie po myślowej nici, którą do niej wysłałem.Zdążyłem objąć ją mocno ramieniem, zanim wyrwała mi się z rąk.- Orsyo! - Teraz nie było to wołanie, lecz żądanie rozpoznania.Nadeszło szybciej, niż się spodziewałem.Kroganka przestała szamotać się konwulsyjnie.- Co? Co?- Spokojnie! - powiedziałem władczo.- Ukrywamy się w rzece.Szukają nas tam na górze.Poczułem, że jej myśl szuka na oślep, słabo, powoli, jak gdyby coś, co uczyniło z niej bezwolną brankę, jednocześnie zwolniło i przytępiło jej procesy umysłowe.- Ty jesteś Kemoc.- Tak.- Tropili mnie, chcieli pojmać.- Nadal myślała powoli, jej myśl sprawiała wrażenie osłabionej.- Dowie­dzieli się, że.- Że mnie uwolniłaś? Czy chcieli cię zabrać na sąd?- Nie, już zostałam osądzona, chociaż mnie tam nie było.Sądzę, że chcieli wydać mnie zamiast ciebie,- Twój własny lud!- Strach to wielki władca, Kemocu.Nie wiem, jakich argumentów użyli wrogowie.Mogą wyrządzić wiele złe­go.- Teraz Orsya porozumiewała się wyraźniej, czułem jej dawny mocny potok myśli.- Jeżeli Kroganowie chcieli cię wydać, to dlaczego.- Dlaczego Orfons i Obbo zostali zaatakowani? Nie wiem [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • mikr.xlx.pl
  • Powered by MyScript