Wątki

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.–Nieważne.Szarleju? Co powiesz? Ja radzę zamiary porzucić.Zerwać umowę.–Nie rozumiem, o czym mówicie.–Później, Reinmarze.Szarleju? Demeryt chrząknął głośno.–Zerwać umowę?–powtórzył za Samsonem.–Zerwać.Szarlej, widać to było, bił się z myślami.–Noc zapada–rzekł wreszcie.–A noc przynosi radę.La notte, jak mawiają w Italii, porta la consiglia.Warunkiem jest, dodam już od siebie, aby była to noc przespana miejscu suchym, ciepłym i bezpiecznym.Na koń, chłopcy.I za mną.Dokąd? Zobaczycie.·Było już zupełnie niemal ciemno, gdy zamajaczyły przed nimi płoty i budynki.Rozszczekały się psy.–Co to jest?–spytał Samson z niepokojem w głosie.–Czy aby.–To jest Dębowiec–przerwał Szarlej.–Grangia należąca do klasztoru cystersów w Kamieńcu.Gdy siedziałem u demerytów, kazali mi tu, bywało, pracować.W ramach kary, jak słusznie podejrzewacie.Stąd wiem, że to miejsce suche i ciepłe, jakby stworzone do tego, by się dobrze wyspać.A rano da się i coś do żarcia zorganizować.–Rozumiem–rzekł Samson–że cystersi cię znają.Że poprosimy o gościnę.–Tak dobrze nie ma–uciął znowu demeryt.–Pętajcie konie.Zostawimy je tu, w lesie.A sami za mną.Na paluszkach.Cysterskie psy uspokoiły się, szczekały już ciszej i od niechcenia, gdy Szarlej zręcznie wyłamywał deskę w ścianie stodoły.Po chwili byli już w ciemnym, suchym, ciepłym wnętrzu, miło pachnącym słomą i sianem.Po chwili, wlazłszy po drabinie na strop, już się w siano zagrzebywali.–Śpijmy–zamruczał Szarlej, szeleszcząc.–Szkoda, że na głodno, ale z jedzeniem proponuję wstrzymać się do rana, wtedy z pewnością da się ukraść jakiejś spyży, choćby jabłek.Ale jeśli mus, mogę pójść zaraz.Jeśli ktoś do rana nie strzyma.Co, Reinmarze? Ciebie głównie miałem na myśli jako osobę mającą trudności z opanowywaniem prymitywnych popędów.Reinmarze?Reynevan spał.Rozdział dwudziesty drugiw którym okazuje się, że nasi bohaterowie bardzo pechowo wybrali miejsce na nocleg.Potwierdza się też–choć rzecz ujawni się dużo później–znana prawda, że w historycznych czasach najdrobniejsze nawet zdarzenie może okazać się brzemienne w historyczne skutki.Reynevan, mimo zmęczenia, spał źle i niespokojnie.Przed zaśnięciem ciskał się w kłującym, pełnym ostów sianie i wiercił między Szarlejem a Samsonem, zarabiając na kilka przekleństw i kuksańców.Potem jęczał przez sen, widząc krew płynącą z ust przeszywanego mieczami Peterlina.Wzdychał, widząc nagą Adelę de Stercza, siedzącą okrakiem na księciu Janie Ziębickim, pojękiwał, widząc, jak książę bawi się jej tańczącymi rytmicznie piersiami, głaszcząc je i ściskając.Potem, ku jego zgrozie i rozpaczy, miejsce zwolnione przez Adelę zajęła na księciu Nikoletta Jasnowłosa, czyli Katarzyna Biberstein, ujeżdżając niezmordowanego Piasta z nie mniejszymi niż Adela energią i entuzjazmem.I z nie mniejszą w finale satysfakcją.Potem były półgołe dziewczyny z rozwianym włosem, lecące na miotłach przez podświetlone łunami niebo, wśród stad kraczących wron.Był pełznący po ścianie pomurnik, bezgłośnie rozwierający dziób.Był oddział cwałujących wśród pól zakapturzonych.rycerzy, krzyczących niezrozumiale.Była turris fulgurata, trafiona piorunem, rozsypująca się wieża, był spadający z niej człowiek.Był człowiek biegnący po śniegu, palący się, cały w płomieniach.Potem była bitwa, huk dział, palba samostrzałów, łomot kopyt, rżenie koni, szczęk oręża, krzyki.Obudził go łomot kopyt, rżenie koni, szczęk oręża, krzyki.Samson Miodek w samą porę zakrył mu usta dłonią.Podwórzec grangii roił się od pieszych i konnych.–Aleśmy wpadli–mruknął Szarlej, obserwujący majdan przez szparę między belkami.–Zaprawdę, jak jeż w gówno.–Czy to pościg? Z Ziębic? Za mną?–Gorzej.To jakiś, cholera, zjazd.Cały tłum ludzi.Widzę wielmożów.I rycerzy.Psiakrew, akurat tutaj? Na tym odludziu?–Zwiewajmy póki czas.–Niestety–Samson wskazał głową w stronę owczarni–czas minął.Zbrojni gęsto otoczyli cały teren.Wygląda, że po to, by nikogo tu nie dopuścić.Ale wątpię, by zechcieli kogoś wypuścić.Zbyt późno się zbudziliśmy.Aż dziw, że nie wyrwał nas ze snu aromat, mięso pieką od świtu.Faktycznie, od strony podwórca dolatywał coraz silniejszy zapach pieczeni.–Ci zbrojni–Reynevan znalazł i dla siebie dziurę do patrzenia–noszą biskupią barwę.To może być Inkwizycja.–Pięknie–mruknął Szarlej.–Kurwa, pięknie.Jedyna nasza nadzieja w tym, że do stodoły nie zajrzą.–Niestety–powtórzył Samson.Miodek.–Nadzieja to płonna, bo właśnie tu idą.Zakopmy się w siano.A gdyby nas znaleźli, udawajmy idiotów.–Tobie łatwo mówić.Reynevan dogrzebał się przez siano aż do desek pułapu, znalazł szparę, przyłożył do niej oko.Widział więc jak do stodoły wpadli knechci, ku jego rosnącemu przerażeniu penetrując wszystkie zakamarki, bodąc nawet glewiami snopki i słomę w sąsieku.Jeden wdrapał się na drabinę, ale na poddasze nie wszedł, zadowolił się pobieżnym rzutem oka.–Chwała i dzięki–wyszeptał Szarlej–odwiecznemu żołnierskiemu olewactwu.Niestety, nie był to koniec.Po knechtach do stodoły wpadli pachołkowie i mnisi.Klepisko uprzątnięto i wymieciono.Nasypano pachnącej jedliny.Wtarabaniono ławy.Wstawiono sosnowe krzyżaki, na nich ułożono deski.Deski nakryto płótnem.Zanim jeszcze wniesiono antałki i kubki, Reynevan wiedział już, na co się zanosi.Trochę potrwało, nim do stodoły wkroczyli wielmoże.Zrobiło się kolorowo, pojaśniało od zbroi, klejnotów, złotych łańcuchów i klamr, słowem, rzeczy zupełnie nie pasujących do obskurnego wnętrza.–Zaraza.–szepnął Szarlej, też z okiem przy szparze.–Akurat w tej stodole urządzili sobie tajną naradę.Nie byle jakie to figury.Konrad, biskup wrocławski, we własnej osobie.A ten obok niego to Ludwik, książę na Brzegu i Legnicy.–Ciszej.Reynevan też rozpoznał obu Piastów.Konrad, od lat ośmiu biskup Wrocławia, zadziwiał swą iście rycerską posturą i czerstwym obliczem, zaskakującymi wobec zamiłowania do opilstwa, obżarstwa i wszeteczeństwa, powszechnie znanych i przysłowiowych już przywar kościelnego dostojnika.Pewnie była to zasługa mocnego organizmu i zdrowej piastowskiej krwi, inni bowiem dostojnicy, nawet chlejący mniej i kurwiący się rzadziej, w wieku Konrada nosili już brzuchy do kolan, wory pod oczami i sinoczerwone nosy–jeśli jeszcze mieli nosy.Liczący zaś sobie czterdzieści wiosen Ludwik Brzeski przypominał króla Artura z rycerskich miniatur–długie falujące włosy okalały, niby aureola, oblicze natchnione jak u poety, choć męskie zarazem [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • mikr.xlx.pl
  • Powered by MyScript